Kiedy Szymon poszedł do zerówki, zaczęliśmy etap nauki przedszkolnej. A ponieważ w domu nasz zerówkowicz ma mały zapał, to poza zadaniami od Pani Asi i Moni z Poradni w Sztumie, zdaliśmy się na przedszkole. Życie jednak zdecydowało, że zbiegnie się to z pandemią, więc teraz – jak większość rodziców – walczymy o każde piętnaście minut nauki.
Tym razem było podobnie. Wyszarpnięta godzina, z dwoma przerwami, marudzeniem i psioczeniem na parszywy los.
Bo Szym musi robić.
Bo literka “zjedzona”, a sylaba nie taka.
Bo spał za długo, i mu się nie chce.
Bo bajka.
Bo mucha.
Bo kroki na klatce, a kolor kredki nie taki.
Siedzę więc nad dzieckiem, jak kat nad biedną duszą i czuję… czuję że jeszcze chwila i zęby mi pękną od zaciskania, a uszami para strzeli. Że w akcie desperacji odgryzę sobie ręce, bo w innym przypadku uduszę gnoma. Mgła czerwona widoki zasłania, jednak resztka zdrowego rozsądku każe się opanować.
Bo co dziecię winne?
Wirus parszywy, sytuacja krytyczna. Oddech łapię, i mówię by poszedł odsapnąć i wrócił za chwilę.
***
Mija pięć minut. Napięcie opada, Szymon wraca.
Sam z siebie, siada do stołu. Wołać nie musiałam, więc wietrzę podstęp i nie patrzę na Niego. Czuję że jak zobaczę niezadowoloną minę to przygoda z czytaniem skończy się tragicznie.
– Los – słyszę jak mówi Młody, niepewnie składając sylabę. Nie podnoszę wzroku, jednak słucham co dalej.
– L – o – s – literuje dziecię pod nosem i po chwili, ku mojemu rozbawieniu, dodaje beztroskim tonem:
– Takie życie brachu!
źródło: pixabay.com |