Przebywam jeszcze w krainie snu, gdy gdzieś do jednego ucha docierają marudzenia z drugiego pokoju. Wybudzam się szybciej, im szybciej rośnie natężenie marudzenia. Kiedy mamroto – marudzenia przechodzą w płacz wyskakuje z łóżka i zerkam na zegarek. 5:30. Witaj cudowny poranku…
I choć serce podsyca złudną nadzieję: może jeszcze zaśnie, na małą godzinkę… to i tak wiem, że nie zaśnie. A jak budzi się marudny, to taki już zostanie cały dzień. Life is brutal…chce się powiedzieć. A raczej child is brutal… I z tą jakże głęboką myślą krążę jeszcze dziesięć razy między swoim a Jego łóżkiem. Każe mi to robić ta wredna starucha nadzieja. Aż w końcu zdycha śmiercią naturalną, a my zaczynamy dzień.
6:00
Dziecko przewinięte, w skarpetkach. Nie bez problemów i krzyków osiągnięty został ten stan. Oczywiście, piżamka zostaje. Nie rusz matka bo zrobię raban taki, że MOPS nas odwiedzi… czytam w spojrzeniu pierworodnego i dla świętego spokoju wycofuję się taktycznie. Niech gania. Piżama to nie przestępstwo.
7:00
Śniadanie. Nie bez przygód, jednak dalej pan nietykalsko – marudny krąży po domu. Między gryzem własnej kanapki a łykiem herbaty do jęczącego dzioba podaję bułkę. Jest lepiej, bo miedzy jednym a drugim kęsem widać przebłyski uśmiechu. Wciągam na chybcika resztę śniadania, i za dziesięć ósma wykorzystuję telefon ratunkowy. Co prawda te poszedł na dno jak Titanic, bo okazuje się że babcia weźmie Szyma dzień później… nic to – mówię sobie – jeszcze uratuję ten dzień…
8:05
Ha – ha – ha … Ty naiwna, niewyspana matko – kpi ze mnie własny rozsądek. Że co zrobisz Uratujesz dzień? A ja siedzę, tulę rozhisteryzowane dziecko, które bardzo chciało przytulić psa. Tak bardzo, że nie trafiło w psa i przytuliło stolik kawowy. Nosem.
Marzenia o długim spaniu, pięknym piątku i spokojnym dniu legły w gruzach. Rozpoczynam dzień z kategorii: do dupy, bo dupa.
I odliczam do jutra.
Jutro babcia się zajmie marudnym jegomościem Gnomkiem.