Terapia.

Terapia. Chyba nie raz wspominałam, że gdy się na nią wybiorę, będzie ciężko. Z drugiej strony czułam, że coś jest nie tak i że bagaż, który niosę nie pozwala mi być taką, jaką być powinnam. Po wczorajszym spotkaniu z panem Łukaszem mam wrażenie, że moją prawdziwą twarzą jest lęk ubrany w zbroję, którą nie sposób przebić.

Gdybym miała powiedzieć, czy jest coś, co lubię w spotkaniach z terapeutą, to jest to coś, co odkryłam wczoraj. Samo wspomnienie wywołuje uśmiech na mojej twarzy, bo uważam sytuację za przezabawną. Złapałam pana Łukasza na knuciu. Choć na początku nie dowierzałam swojej intuicji, miałam ogromny ubaw, gdy okazało się, że dobrze odczytałam znaki. Zapytana o dzieci i czas spędzany z nimi, opowiedziałam (jak na mnie) dość szczegółowo co robiliśmy gdy był mój tydzień opieki. Zapytana o mój czas i moje samopoczucie, odpowiadam jednym, niewiele znaczącym zdaniem, słowem i urywam temat. Zbroja, która założyłam lata temu, do której przyzwyczaiłam się nie wiedzieć kiedy, zautomatyzowała się. To jeden przykład powiesz? Jest i drugi, który zauważyłam bez knucia pana Łukasza. W piątek. Wpadła Hania, bo również byłyśmy w trybie tajemnego kombinowania. Knucia urodzinowego tortu dla Oli. Tradycyjnie Hania, jak to Hania, musiała zapytać o to jak się czuję, jak terapia, a że Hania jest jedną z najbliższych mi osób, to spróbowałam nakreślić Jej co na dany moment oswajam na spotkaniach. Efekt był taki, że rozpłakałam się tak, jak czasem robię to u psychologa. Wiesz, taki płacz, który miesza się ze szlochem. Wychodzący nie z ciała, a z połatanej duszy, gdzie jeszcze czasem zatli się iskierka nadziei niosącej coś lepszego. Namiastkę tego, co mogłoby być, gdyby nie zbroja i lęk przed kolejnym rozczarowaniem, krytyką i bólem samotności. Trwało to może 3 minuty.

Wstałam od stołu, podeszłam do chustecznika, wyciągnęłam chusteczkę, wydmuchałam nos. Zasłoniłam rolety: jedna, druga, trzecia, czwarta. Koniec. Ani jednej łzy, głos się nie łamie, spojrzenie nie rozmywa, ramiona się nie trzęsą. Siadam na krzesło, jakby przed chwilą nic się nie stało. Jakby nic nie bolało, przeszłość się nie wydarzyła a terapia nie była potrzebna. Tylko ta cisza, która zapadła między moim gościem a mną jest jakaś taka ciężka i wyjątkowo drażniąca moje uszy. No więc, tyle u mnie. – odzywam się gorzko, by przerwać swój własny dyskomfort, spowodowany milczeniem, które z Hanią naprawdę cenię i lubię praktykować.

Przyłapanie pana Łukasza na knuciu, to mała iskierka, która na pól sekundy dała mi mikroradość. Taką trochę dziecięcą satysfakcję wypływającą z chwili gdy malec przyłapał na czymś dorosłego, odpowiedzialnego opiekuna. Na każde spotkanie z panem Łukaszem idę pełna obaw. Boję się utraty kontroli, boję się swojej reakcji na to, co najbardziej boli, boję się że jak zacznę płakać to nie przestanę już do końca życia. Boję się, że potem wrócę do domu i będę musiała zmierzyć się z tym sama. Boję się, bo za każdym razem pan Łukasz mówi o tym, jaka się stałam, a jaka nigdy nie chciałam być. Czuję tyle wewnętrznych sprzeczności i pogubionych puzzli. Mam wrażenie, że na razie robimy tylko większy bałagan,grzebiąc w tych najbardziej miękkich częściach zbroi i próbując dostać się do środka. Oczyma wyobraźni widzę pana Łukasza, który cierpliwie i konsekwentnie skrobie wykałaczką w najsłabszych rejonach tytanowej konstrukcji, by zrobić rysę i zajrzeć do środka. Uśmiecham się na samą próbę wizualizacji tego, a równocześnie czuję wdzięczność za Jego cierpliwość, zrozumienie i spostrzegawczość. Za opiekę, którą mnie otacza podczas każdego spotkania, za wskazówki i podpowiedzi które dostaję. I za czas, z którego mogę skorzystać. Od około dwóch lat utwierdzam się w przekonaniu, że mam szczęście do ludzi, a mój terapeuta jest tego kolejnym potwierdzeniem. Gdy tylko idę za głosem intuicji, robię coś impulsywnie, ale w dobrym znaczeniu tego słowa: niesiona dobrą energią, okazuje się, że spotykam wspaniałych ludzi, dobrych, otwartych i życzliwych. Jest to wspaniałe uczucie, o którym przypominam sobie rozmyślając o chwilach dobrych, czasem trudnych, ale bezpiecznych. Gdy ogarnia mnie wdzięczność za to, gdzie jestem i dokąd zmierzam. Gdy siadam na leżaku skąpanym w słońcu, zamykam oczy i pozwalam sobie czuć ciszę, słońce i wiaterek w liściach.

Wiedziałam, że terapia będzie dla mnie ciężka. Będę musiała dotknąć tego, czego najbardziej się boję i czego najbardziej nie chcę czuć. Mimo całej tej zbroi, negatywnych uczuć, lęku i totalnego rozpierdzielu, chyba dziś zaczynam dostrzegać mikroskopijne światełko w tym okropnym tunelu. Bardzo małe panie Łukaszu, jeszcze nie otwieramy szampana, bo droga do niego daleka i jeszcze czuję, że nie raz się potknę o śrubkę, cegłówkę, resztki rusztowania czy inne zgliszcza. I w zasadzie wcale jakoś super się nie czuję. Obracam w głowie wczorajsze słowa, smakuję je i sprawdzam, czy pasują. Zapowiada się nowe hobby.

Dodaj komentarz