To było jakoś tydzień po tym, jak poprosiłam lekarza o skierowanie do psychologa. Dojrzałam w końcu do tego, by zrobić porządek ze sobą, gdyż przez ostatnie lata regularnie uczestniczyłam w dewastacji siebie. Dziś czuję się jak w połowie urwana historia, której ścieżka kończy się w punkcie, z którego nie widać co dalej. Nie patrzę w tył, nie widać tego, co przede mną, i brak mi sprawczości i siły, by to zmienić. Nie umiem się też cieszyć, bo przygniata mnie poczucie winy, że miała być ulga, a jest wielkie zniechęcenie.
Kiedyś, gdzieś wyczytałam, że szukając psychologa należy “szukać i sprawdzać”, bo nie każdy terapeuta może nam odpowiadać. Być może należy jednak pozwolić sobie na to, kiedy ma się na to środki. Poza tym w małych miejscowościach wybór specjalistów jest niewielki, a to też wpływa na możliwości, więc kiedy zapisywałam się na listę oczekujących do psychologa, zaznaczyłam, żeby spotkania odbywać po szesnastej. Nie chciałam zarywać pracy, gdyż czułam, że mogłoby to być problematyczne z biegiem czasu. Poza tymi warunkami, zapisywałam się w “kolejkę” z przeświadczeniem, że czeka mnie minimum trzy miesiące oczekiwania. Nie zawracałam sobie więc zbytnio tym głowy. Zdecydowanie, było mi to na rękę.
No więc, około tygodnia później, o godzinie 15.30 zaczął dzwonić telefon. Zdziwiłam się, że dzwonią z poradni, równocześnie myśląc, że może lekarka coś źle wypisała czy coś. Odebrałam beztrosko i przeżyłam prawdziwy szok. Za godzinę mogłam już być u psychologa, bo ktoś zrezygnował z wizyty. Resztę zwalę na karb niepoczytalności, bo oczywiście się zgodziłam. I tak trafiłam do pana Łukasza, który jednym zdaniem rozwalił system: “Przecież to w porządku, że czuje się Pani tak, jak się czuje. Ma Pani bardzo ciężki czas za sobą.”
Ciągle mnie dziwi, jak przyzwyczajamy się do noszenia duchowych kamieni, a ich ciężar staje się dla nas normą, codziennością. Jak szybko wykształcamy obronne nawyki, dzięki którym odcinamy się od tego, co bolesne i niewygodne. Jak szybko przyjmujemy ciszę i samotność za najlepsze miejsce do katowania się własnymi myślami, analizami, wnioskami. I jak złudnie może nam się wydawać, że to wystarczy. Aż w końcu zaczniemy z niechęcią popatrzeć sobie w oczy, zaniedbywać to, co wcześniej dawało nam radość. Unikać ludzi i kontaktów poza miejscami, które są nam niezbędne, by żyć i się kamuflować przed światem.
Udawać, że jest normalnie. Żyć na poziomie minimum.
Szybko jednak, egzystując w ten sposób, pojawią się wyrzuty sumienia. Nie dadzą spokoju myśli, że właśnie zawalamy to, na co tak ciężko pracowaliśmy i co jeszcze niedawno było poza naszym zasięgiem. Jednak jest już za późno, by wyrwać się z marazmu. Klatka się zamknęła.
W swoim życiu trzeci raz doszłam do tego momentu. Już sama moja głowa, między szarą firanką niefajnych myśli, krzyczała na mnie, że sama tego nie ogarnę. A może już nie głowa, a intuicja? Chyba jestem bardziej skłonna ku tej wersji. Głowa jednak zbyt bardzo zniknęła w szarej zasłonie, emitując obrazy wrogie i nieprzychylne mojej osobie.
Pan Łukasz jednak wydaje mi się całkiem trafnym wyborem i zrobił na mnie dobre wrażenie. Co prawda po spotkaniu z nim nie poczułam ulgi, a raczej złość, rozdrażnienie i ogromny żal, który nie dawał mi spokoju przez kolejne dni. Wiecie, kiedy coś dusisz, w końcu zaduszasz to tak, że masz wrażenie, że przestaje być to istotne, a nawet nie istnieje. Udajesz, że nie ma. A potem, gdy wypowiesz zduszone sytuacje i problemy na głos, uderzają one z siłą bomby atomowej. I właśnie mój nowy terapeuta był świadkiem tego, jak to wszystko pierd***ęło.
Jest też dobra strona tej historii. Wszystkie moje perypetie ze zdrowiem psychicznym sprawiły, że ostatecznie sięgnęłam po pomoc. Mam nadzieję, że tak zostanie, i nie ukrywam, że liczę, iż moja otwartość w tym temacie kiedyś też komuś pomoże. Bo zaburzenia depresyjne to nie powód do wstydu, tylko sygnał, że na chwilę trzeba opuścić gardę i zadbać o siebie.
Świat poczeka, o ile w tym świecie będziesz jeszcze istnieć.