W weekend byliśmy z wizytą w Gdańsku u przyjaciół. Było fajnie, no bo jak inaczej. Ale mam refleksje. Można powiedzieć, że nawet tematyczno – okresowo zgodną: jak to człowiek pierniczeje w domu…
Nie ma co ukrywać. Zasiedzieliśmy się, i zupełnie zdziczeliśmy w tej swojej mikro miejskiej dżungli, zwanej Sztumem. Plan pierwotny był taki, że przy okazji odwiedzin u przyjaciół, skoczymy na Matarnię i kupimy parę drobiazgów w Ikei, do których przykładaliśmy się już od jakiś dwóch miesięcy. Lista nie długa, dziecko ładnie znosi podróże, mleko w termos… można jechać.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, zmęczył nas widok pełnych parkingów, tłoku i gwaru… W Ikei sunęliśmy w dostojnej pielgrzymce rodzin zwiedzających szwedzką świątynię handlu. Nie muszę dodawać, że Szymek cały czas wyluzowany siedział sobie w wózku, z żyrafką w rączkach, i ciekawie rozglądał się dookoła. Tylko rodzice, zestresowani: że tłok, że długo i powoli, że tyle trzeba przejść, że przy kasach kolejka… Stres taki, że jedyne co kupiliśmy to świeczki. Jak szybko weszliśmy do sklepu, jeszcze szybciej z niego wyszliśmy… tak oto skończyły się zakupy w weekend.
Jeśli byliście w sobotę, około 16 w tych rejonach na pewno widzieliście dwa pierniki i jedno wyluzowane dziecko uciekające z Trójmiasta 😉
“Wyluzowane dziecko” – tym razem bez pierników. Zdjęcie pstrykał Wujek Krystian.