Przemoc psychiczna – niewidzialna, a jednocześnie wszechobecna. Niektórzy twierdzą, że trudno ją zauważyć, ale najtrudniej dostrzec ją wtedy, gdy dotyka nas samych. Szczególnie gdy oprawca to ktoś, kogo teoretycznie powinniśmy nazywać bliskim.
Zaczęłam się nad tym zastanawiać w zeszłym roku, gdy podczas spotkań z terapeutą powoli docierało do mnie, że moje bariery mentalne, mój strach i zamknięcie mogły mieć źródło w przemocy psychicznej. Czy to możliwe, że te potężne mury, które wokół siebie zbudowałam, były reakcją obronną przed kolejną raną, kolejnym wyśmianiem, kolejnym odrzuceniem? Dziś, patrząc wstecz, nie widzę wielu szczegółów – większość wspomnień to białe plamy. Tak działa umysł, by chronić to, co z nas zostało.
Przemoc psychiczna w domu to jedno. Uwolnienie się od niej wymaga ogromnych nakładów sił, ale jest możliwe. Jednak przemoc psychiczna w pracy to zupełnie inny potwór. Tu w grę wchodzi coś więcej – ekonomiczne uzależnienie od oprawcy. A ja, jakby na ironię, doświadczyłam obu tych form niemal jednocześnie.
Moja praca dawała mi satysfakcję. Lubiłam to, co robiłam, ale z każdym miesiącem 2024 roku czułam, że coś mnie wykańcza. Z prywatną toksyczną relacją rozprawiłam się w sposób drastyczny, lecz w pracy toksyczność zaczęła osiągać nowe szczyty. Popełniałam błędy, byłam roztargniona i zniechęcona. Dlaczego? Szukałam przyczyny w sobie – analizowałam, zastanawiałam się, co robię źle. Oczywiście, byłam, obgadywana i komentowana przez dwie współpracowniczki, które wylewały swoją frustrację na wszystkich wokół. Były w tej firmie od lat, jak niezniszczalne filary, pielęgnujące swoje kąśliwe uwagi i złośliwości.
Z czasem zaczęłam się uodparniać. Trzy lata w takim środowisku to wystarczająco długo, by wykształcić coś na kształt emocjonalnej zbroi. Ale zbroja ta nie chroniła mnie przed wykańczającą atmosferą i bałaganem w prywatnym życiu. Byłam na wykończeniu i poszłam na zwolnienie. Miałam pięć tygodni, by odpocząć i dać lekom czas na działanie. Ale największym błędem, jaki popełniłam, był powrót do tego miejsca.
Biuro, w którym krzyk był codziennością. Oskarżenia, że „narażam wizerunek marki”, że „kosztuję firmę pieniądze” (bo trzeba wysłać paczkę za 20 zł netto). Atmosfera manipulacji, ciągłego poczucia winy. Nieustanne przypominanie „listy potknięć” i omawianie ich. Telefoniczne lub twarzą w twarz tyrady , zawsze bez wstępu typu „dzień dobry” – zamiast tego od razu krzyk i pretensje. Żeby było ciekawiej, jeden taki telefon miałam nawet poza godzinami pracy.
Najbardziej bolesne było jednak to, jak właścicielka firmy obchodziła się z prywatnymi informacjami. Powody mojego zwolnienia lekarskiego, które powinny być objęte tajemnicą, stały się tematem plotek w firmie. Otwarcie przekazała je osobom, które nie miały do tego uprawnień. Co więcej, szczegóły porozumienia które zawarłyśmy, gdy wyrzuciła mnie z pracy, również zostały ujawnione na forum firmy – jakby moja prywatność nie miała znaczenia.
Ostatecznie jednak najbardziej uderzały mnie słowa właścicielki, porównującej swoje obowiązki z moimi. „Mam pięć firm, ty masz tylko jedną” – mawiała, jednak jakimś dziwnym trafem wynagrodzeń już tak nie porównywała. Po prawdzie nie było czego, bo jego wysokość nigdy nie była adekwatna do oczekiwań jakie stawiało się przede mną, moich obowiązków i odpowiedzialności na tym stanowisku. Ciągle te same manipulacje, które miały wzbudzić we mnie i moich koleżankach poczucie winy, były standardowym narzędziem w w tym miejscu.
Trzeciego października zostałam wyrzucona z pracy za to, że nazwałam rzeczy po imieniu i użyłam zakazanego słowa. Jadąc rano do biura, nie spodziewałam się, że wyjdę z niego jako osoba bezrobotna. Nie dostałam nawet wystarczająco dużo czasu na spakowanie swoich rzeczy, bo I. czekała na mnie już w kurtce, gotowa do wyjścia. Wychodząc, miałam tylko zdać klucze. To była moja ostatnia chwila w miejscu, które w mojej pamięci pozostanie królestwem mobbingu – rządzonym przez królową perfekcji w stosowaniu przemocy psychicznej.
