Niedzielne wyczekiwanie

Weszłam przez drzwi dobrze znanego mi mieszkania. Ten sam jesienno-tytoniowy zaduch od lat, o tej porze roku. Ta sama boazeria, to samo spojrzenie mamy, i taki sam wyrzut w spojrzeniu dzieci, że przyjechałam po nie zbyt szybko. Uspokajam je, bo do domu się nie spieszę. Wracam właśnie ze spotkania z dziewczynami, po wypitej kawie i niezobowiązujących rozmowach.

Jednak coś nie daje mi spokoju. Czuję się, jakbym tkwiła w zawieszeniu niedokończonych zdań, niewypowiedzianych oczekiwań i cichych wyrzutów. Kiedy siadam do biurka, przy którym dwadzieścia lat temu odrabiałam lekcje, nie opuszcza mnie melancholia i niepewność. W ten weekend odpoczęłam po czternastodniowym tygodniu pracy, jednak aura mnie niepokoi. Coś wisi w jej gęstości, jakby za chwilę miało się zmaterializować.

W piątek bez wymówek o osiemnastej pościeliłam łóżko. O siedemnastej byłam już w szlafroku. Fizycznie obolała, w totalnym pędzie nie przygotowana na jesienne dolegliwości. Po chwilowym oddechu z konferencją prasową na scenę wchodził stres odpowiedzialności za przygotowania do Salonu Bielizny. Targi, na których So Chic wystawiał aż cztery stanowiska! Prawdziwa, ułańska fantazja i jeszcze większe wyzwanie. I świetna przygoda, ciężko tu zaprzeczyć. Samodzielne przygotowanie stoisk to wyczyn, nawet w wykonaniu ośmiu osób. Następnie dwa dni targów i w tym impreza, to kolejny wyczyn. Ostatni to spakowanie czterech stanowisk. Mało tego, jeszcze spełnienie przywileju społecznego, jakim jest głosowanie w wyborach parlamentarnych. Na finishu ostatniego tygodnia pojawiły się przygotowania do niedzielnego szkolenia dla brafitterek.

Tak więc w piątek zasłużenie siedzę w swojej piżamce, z czarną dziurą w głowie. Mogłabym napisać, że coś tam czuję, ale zmęczenie wygrywa i nie zamierzam się wytężać. W sobotę dziura nie odpuszcza, ale ciało zregenerowane snem. Minimalnie lepiej, ale nie idealnie. Uwagę skupiam na czynnościach prozaicznych, względnie spokojnie spędzam wieczór. Niedziela – odpuszczam jogę, nie odpuszczam spotkania z dziewczynami. Śpię do dziewiątej, niespiesznie się ogarniam. Wykonuję parę psów z głową w dole. Czuję prawy kciuk, który od kilku dni dokucza mi w stawie. Momentami pali jak piec. Stęskniona za dziewczynami cieszę się, że je widzę. Cieszą mnie opowieści Hani o górach. Oglądam pocztówkowe zdjęcia, czuję ciepło i siłę z nich płynące. Postanawiam, że w góry pojadę z nimi. Czuję, że to nie tylko moje postanowienie, tylko nasza przyszłość. Czuję też napięcie, a czarna dziura w głowie nie odpuszcza. Spięte barki, bałagan w przestrzeni, aura ciężka…

Wchodzę do domu rodziców i nie mogę znaleźć sobie miejsca. Nie opuszcza mnie wrażenie, że jedną nogą stoję w przeszłości a drugą macam przyszłość. Szukam kotwic, jak noga jogina w pozycji psa z głową w dole przy ścianie. “Tylna pięta: kotwica!” Grzmi w mojej głowie głos Oli, która samym jego brzmieniem mobilizuje nas do więcej i mocniej ma zajęciach.

Czy pomaga? Na jodze tak, tu nie bardzo. Nie wiem czego się złapać, więc myślę które sprawy wymagają zamknięcia. Które potrzebują czasu, a na które nie mam wpływu. Pozornie porządkuję życie na papierze, przygotowując się na kolejny tydzień. Pracuję nad akceptacją energetycznego bałaganu, wspominam uścisk dziewczyn. Moja dusza potrzebuje ciepła w te jesienne, chłodne dni. Osiada we mnie spokojnie i czeka. Wie, że przyjdzie. Wystarczy… spokój.

Ten post ma 4 komentarzy

  1. anita

    wiosna już tuż tuż

    1. Paula

      bliżej, niż dalej 😉

  2. D.

    Jesienia zmienia się przestrzeń z zielonej na brudno brązową. Przetrwaj. Niedługo znowu będzie zielono. Przytulam :*

    1. Paula

      Ściskam <3

Dodaj komentarz