Ze swojego wcześniejszego życia (czyt. przed wyjazdem męża) pamiętam wieczorne spinanie się: a to kuchnia nie sprzątnięta, a to zmywarka nie wyciągnięta, podłoga nie odkurzona, pranie nie zrobione… Życie w biegu, presja porządku, ładu. Czyli przeciętne życie przeciętnego Polaka…
Życie słomianej wdowy, z półtoraroczniakiem nauczyło mnie doceniać wieczory. Docenianie to weszło mi głęboko w krew. Czasem się zastanawiam, czy nie za głęboko.. jednak moment w którym moje dziecko idzie spać, dla mnie jest momentem porzucenia wszelkich obowiązków domowo – dzieckowych i skupieniu się na sobie. Takim stu procentowym skupieniu, które objawia się w różny sposób, z głównym naciskiem na celebrowaniu ciszy. Być może nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie dzisiejsza wieczorna rozmowa z mężem, który poprosił mnie o ogarnięcie kuchni. Wzruszyłam ramionami i powiedziałam że ja już nie czuje presji, mam relaks i się nie spinam. Nie zamierzam ruszyć palcem. Mąż oczywiście wyciągnął argumenty, które były bardzo racjonalne ale ode mnie odbijały się jak groch rzucony o ścianę.
Oczywiście otrząsnęłam się ze swoich nawyków samotnej matki, i rzuciłam się do walki ze zmywarką jak zawodowy sprinter: szybki start i jeszcze szybszy finisz. Bo przecież będąc razem przeciętne obowiązki dzieli się na dwa. A więc łatwiej. I można, bo się chce dla kogoś więcej niż mała istota biegająca po domu i wołająca “mamma! mamma!”.
Ułożenie sobie życia, a raczej wypracowania nawyków u dziecka i siebie, by ułatwić sobie wspólnie życie wymaga trochę pracy, cierpliwości i samozaparcia. Kiedy Arek wyjeżdżał, tego bałam się najbardziej. Z perspektywy minionych miesięcy wiem już, że najcięższe nie jest zostanie samej z dzieckiem. Ciężej jest wrócić do wspólnego życia nawet na tydzień.
Nie mówię, że się nie da. Mówię, że wymaga to wiele kompromisów.
Z obu stron.