Wsiadam do auta i w zasadzie nie czuje ulgi. Barki mam napięte, bezskutecznie staram się je rozluźnić. Zauważam też, ze znowu zaciskam zęby, bo czuję drętwienie żuchwy. Zmieniam te głupie japonki na espadryle. Jeśli będę w nich prowadzić auto, z pewnością zakończę dramatycznie tą chu***ą terapię. Odpalam auto. Jadę. Dalej walczę z barkami i zębami. Nie potrafię określić co mnie tak rozzłościło na sesji. Czy to poczucie stania w miejscu, stania przed wielką górą, na która nie mogę znaleźć sposobu? Czuję ogromna złość, która rośnie w żołądku niczym kolczasty kłębek. Przechodzi mi przez myśl, żeby zapisać to wszystko. Tylko jak? Przecież prowadzę.
-Ok google. Utwórz wiadomość email i zapisz moje słowa – rzucam w przestrzeń auta
-Do kogo chcesz wysłać wiadomość sms? – pyta asytent
-Spierdalaj – odwarkuje.
Wyjeżdżam z Malborka i czuje, ze znowu zaciskam zęby. Złość nie ustępuje, próbuje skupić się na czymś innym. Kończy mi się mydło w płynie. Pojadę do Rossmana… Nie. W dupie. Jadę do Lidla, przelecę półki na szybko i spadam do domu. Wpadam do mieszkania, w przelocie głaszczę kota, nasypuje mu karmy, wcześniej rozrzucając zakupy gdzie bądź. Na łóżko wysypują się borówki, ale obchodzi mnie to tyle, co wszystko inne. Nic. Muszę sikać, ale tak bardzo chcę zacząć pisać, że biorę zeszyt do toalety. Ludzie z telefonami chodzą do kibla, to ja idę z zeszytem. Jedynym świadkiem tego jest kot.
Piszę.
Z każdym słowem zaciskam jeszcze bardziej zęby. Wpadam na balkon, na leżak, w nadziei że zieleń mnie jakoś ułagodzi. Jestem głodna, zła i boli mnie szczęka. W żołądku czuję supeł złości. Apetytu nie mam. Czyli jak zawsze po spotkaniu z panem Łukaszem. Chyba nawet w tej złości się zgubiłam. Zgubiłam się wszędzie, to chyba jedyna rzecz której jestem pewna. Słyszałam litanię zadań od terapeuty ciągnie się za mną jak łańcuch u nogi.
Tak. Wiem.
To nie ma być praca wykonana na już, jednak ogrom zadań jakie roztoczył przede mną pan Łukasz przerazi i przygniótł.
-Dlaczego pani nie powiedziała? – słyszę ten łagodny głos i zalewa mnie wściekłość. Tak. To wtedy zacisnęłam zęby. Zaciskam je nawet pisząc te słowa. Przecież, kurwa, mówię. Myślę ściskając nasadę nosa, a na głos wycedzam:
-Przecież mówię.
-Mówiłem, że zaczynamy od jednego, drobnego kroczku. Ma pani nie uśmiechać się na siłę. Ma pani depresję i nie musi pani tego robić.
Słucham tego, jakże sensownego wywodu, ale jakaś część mnie ma już tego dość. Dość nieustannego słuchania o czymś, co nie wiem jak zrobić. Przed oczami staje mi wiadomość od Jolki, która wkurwi** mnie równie bardzo, co ta rozmowa: „To nie są mądrości Paula. To ciągnie się zbyt długo i martwimy się, że z tego nie wyjdziesz„. Mam ochotę walić głową w ścianę, zamiast tego zawieszam się na kaktusie. Stoi sobie i jest. Szczęśliwy twór matki natury, zamknięty w doniczce. Dostanie wody, dostanie światła. I trwa. Staram się ignorować ten czerwony neon w mojej głowie, z napisem „Nie mam siły!”, efektem tego narasta silne pragnienie, by już te spotkanie skończyć. Mam dość.
-Na co pani się zapatrzyła?
-Na kaktusa
-Jaki on jest? Niech pani opisze. – patrzę na radośnie zieloną roślinkę i opisuję. Chwile później słyszę, że jeszcze zadań nie dostanę. Wcale to nie gasi mojej złości, nie zmniejsza poczucia bezradności.
-Mam wrażenie, że jest pani na mnie zła. –Jpr, zauważył. Myślę, ale jakoś mnie to nie dziwi.
-Nie jestem na pana zła.- mówię, ale nawet w moich uszach brzmi to jak papier ścierny. Smakuje jeszcze gorzej. Jednak nie kłamię. Zła jestem, ale nie na Niego.
-Pani Paulino, chciałbym, żebyśmy mówili tylko szczerze…
-Gdybym była na pana zła, powiedziałabym panu. – przerywam trochę niegrzecznie. Zupełnie nie w moim stylu, ale to silniejsze ode mnie. Zauważyłbyś. Złość to jedyna emocja, której nie potrafię ukryć, przechodzi mi przez głowę równocześnie, gdy wypowiadam głośno słowa. Umawiamy kolejny termin, żegnamy się tak jak zwykle. Wychodzę, a ze mną złość, rezygnacja i bezradność. Nienawidzę bezradności, doznałam jej tak dużo i tak w różnych wymiarach, że na samą myśl chce mi się rzygać. Może dlatego zaciskam te pierd****e zęby? Patrzę na zegarek i jeszcze bardziej zła stwierdzam, że już po osiemnastej. Krępują mnie panie, które czekają (znowu) i wypuszczają mnie z poradni. Drzwi zamykają, żeby nikt już po 18 nie wszedł – tak to tłumaczą. Opuszczam głowę, udaję że coś szukam w telefonie, dziękuję cicho i wychodzę. Wewnątrz czuję tornado. Wsiadam do auta, zmieniam buty…
Od pisanych słów boli mnie ręka, tak ściskam długopis. Znów zaciskam zęby, oczy mi się zamykają, mdli mnie z głodu.
Akceptacja. Pier****na akceptacja. Jak zaakceptować fakt, że 11 lat wszystko było nie tak? Jak zaakceptować fakt, że mówienie o emocjach nie jest dla mnie tak łatwe jak kiedyś i sprawia, że czuję się głupio? Znam bardzo dobrze uczucie zawstydzenia, a nie mam pojęcia jak sobie z nim radzić. I w końcu jak poradzić sobie ze strachem przed bólem, który… boli? Nie mam pojęcia co i jak dalej, ale mam wrażenie, że nikt tego nie rozumie. Nikt nie rozumie, że stoję przed ścianą, której nie mogę ani przeskoczyć ani obejść.
Uważność. Wiem, o to uważność. Ćwiczę ją na macie, za każdym razem, jeśli tam trafię. Zamykam się w swoim wnętrzu i pracuję ciałem, bo to daje mi poczucie bezpieczeństwa. Dzięki jodze, powoli udaje mi się tą uważność przenieść do codzienności. B a r d zo p o w o l i.
Zaczynam nie cierpieć tych spotkań. Jestem wściekła. Nie na pana Łukasza, bo niczemu nie zawinił. Swoją pracę wykonuje, jak na mój gust, aż nazbyt dobrze, dowodem tego jest moje rozjeb***e. Naprawdę świetnie Mu idzie. Boli mnie głowa, czuję się chu**wo i wcale nie jest mi lepiej. Zastanawiam się, jak mam dotrwać do końca tej sieczki, gdy już teraz ledwo ogarniam? Przecież jeszcze nic wielkiego nie zrobiłam, poza tym że stawiam się na te cholerne spotkania, po których jest mi jeszcze bardziej źle.
Siedzę w leżaku i ściskam długopis. Ciężkie spotkania, ciężki temat. Słyszę w głowie, i klaruje się w niej znowu obraz walenia głową w ścianę. Kiedyś zapewne połamię szczękę. Czuję, że może to być jeszcze zanim skończę terapię.
